Jesteś tutaj:
Maraton Gór Stołowych

Category Archives: imported

Maraton Gór Stołowych

 

Dziś – na trzeci dzień po ukończeniu Maratonu Gór Stołowych – uznawanego za najtrudniejszy bieg w Polsce na dystansie zbliżonym do 42,2km, zrobiłem drugi trening biegowy (pierwszy był wczoraj). Pamiętam że po debiucie w Maratonie Warszawskim w 2010 roku nie chodziłem tydzień, a nie biegałem dwa A jak było w sobotę? Cóż, w dwóch słowach (wersja dla Łukasza M i pozostałych co z czytelnictwa to głównie pasek w TVN24): było ciepło, ciężko ale fajnie. Ukończyłem w czasie 6:50.

Dla tych co lubią humor a’la Bareja:

– wiesz jak było! Była wojna! Pięć lat wojny, pięć lat okupacji, wiesz…

– dwadzieścia osiem filmów o tym zrobiłem, robię dwudziesty dziewiąty

– No, to już z samych filmów wiesz jak było. Było ciężko….

A dla tych co mają chęć dowiedzieć się więcej….

Pojechaliśmy w piątek do Karłowa w samym sercu Gór Stołowych. W samochodzie jeden terrorysta ustawił klimę na 19,5 stopnia. Zmarznięci pasażerowie ubierali długi rękaw. Gdy wysiadaliśmy na postojach z niedowierzaniem zrzucali z siebie co się dało. Termometr zewnętrzny pokazywał ponad 30 stopni. Gdy wjechaliśmy na teren Rezerwatu Gór Stołowych od strony Radkowa, poruszając się malowniczą drogą stu zakrętów miło było patrzeć jak termometr wskazuje coraz niższą temperaturę. Jednak piątkowy wieczór w Karłowie był gorący, parny i nie wróżył dobrze na sobotę. Na nasze szczęście wieczorem rozpętała się burza, która przerodziła się intensywny opad trwający przez pół nocy. Wiem, bo spałem jak zając pod miedzą (ten typ tak ma przed maratonami – tym razem trzecią noc z rzędu). Rano było co prawda parno ale trochę chłodniej. Spacer szlakiem z Karłowa na Pasterkę dał poznać ile napadało przez noc: zwykła droga przeobraziła się w spory strumień. Gdy doszliśmy na start buty były już przetestowane pod względem przyczepności do podłoża. W Pasterce dylemat: rozgrzewać się czy nie rozgrzewać? W sumie po co? Temperatura zaczęła rosnąć, przed nami prawie 43km po górach, tempo raczej niewielkie….W moim przypadku zwyciężyła kawa i zdjęcia Start punktualnie o 10:00 i zaczynamy, od 4 godzin w przypadku zwycięzcy do prawie 8 w przypadku ostatniego na mecie biegacza, dobrej aczkolwiek hardcorowej zabawy. Za linią startu chwila dla reporterów, a potem trochę asfaltu i od razu łagodnie w górę. Po ok. 2km ostry zbieg w dół i pierwsze oznaki że mięśnie czterogłowe ud będą kluczem do zwycięstwa! Trzeci kilometr zaczął się od razu ostrym podbiegiem…o przepraszam: podejściem. Użytkownicy kijów trekingowych od razu zaczęli się tu wspomagać (ja swoje rozłożyłem w połowie podejścia). A potem cytując tytuł filmu: czasem słońce czasem deszcz, czyli raz w górę raz w dół, wśród skał, wąskimi ścieżkami, po korzeniach, błocie….I tak nieustająco do ok. 11km gdzie oczekiwał na nas bufet pełen owoców, izotoniku i wody. Widać że organizatorem jest biegacz: dokładnie wie co jest potrzebne w trakcie tak wyczerpujących zawodów. Po krótkim postoju start do następnego etapu. Ten kolejny ok. dziesięciokilometrowy odcinek zdawał się odrobinę łatwiejszy od pierwszego. Były długie odcinki gdzie dawało się bez przerwy biec nie przechodząc w marsz na podejściach. I znów do tego samego bufetu, który jak poprzednio przywitał nas pełnym zaopatrzeniem we wszystko co potrzebne. Wyruszenie na etap trzeci wymagało już pewnego samozaparcia, bo nogi bolały solidnie, a jak się okazało pierwsze 2-3km to był zniszczony asfalt, co w połączeniu z twardymi butami trailowymi i przebiegniętymi ponad 20km nie dawało zbyt wiele komfortu. Było praktycznie płasko, dlatego marsz był uzasadniony jedynie zmęczeniem ale większość otaczających mnie biegaczy szła lub podbiegała! W tej sytuacji nie było lepszego wyjścia jak znaleźć partnera który będzie miał chęć biec i się wzajemnie wspierać. We dwóch dobiegliśmy do zbiegu, gdzie różnica bólu czterogłowych przełożyła się na różnicę czasu na dole. I jazda zaczęła się na nowo: góra, dół. Koniec końcem trasa przeszła w bardzo długi trawers z lekkim nachyleniem pod górę. Minął mnie jeden biegnący zawodnik – reszta szła! Ja dziękowałem Bogu, a bardziej Mazurkowi za doradzenie wzięcia kijów! Tu były ratunkiem nie do przecenienia. Do tego stopnia dawało się odciążyć nogi że na wypłaszczeniach biegłem wyprzedzając sporą grupę konkurentów. Podbieg miał dobre parę kilometrów co dało wyraźną przewagę Paniom, wyprzedzały nas facetów w ilościach hurtowych. Nawet padł pomysł złapania jednej na lasso żeby nas holowała ale upadł z braku lassa. Na około 27-28km trasa połączyła się z pokonywaną na początku, tak więc do bufetu na 30km w Pasterce biegliśmy po znanym terenie. Ostatni bufet oczekiwał jak zwykle pełen owoców, izo, wody i….piwa (to już bardziej KOW zorganizowany przez moją żonę ) Nauczony doświadczeniem z Rytra wziąłem 3 łyki i nadludzkim wysiłkiem woli odstawiłem puszkę na ziemię. Ostatni czwarty etap był najdłuższy (ok 13km) i najcięższy: zaczął się podbiegiem, potem przeszedł w długi i ostry zbieg, co nie wróżyło dobrze, wiedząc że naszym celem są Błędne Skały, które są położone zdecydowanie wyżej od Pasterki. Wkrótce zła wróżba spełniła się: ostry trawers prawo, lewo, prawo wydawał się nie kończyć. Nagrodą na szczycie był punkt odświeżania z wodą. Dalej byliśmy skazani już tylko na siebie, resztki sił w nogach i szczęście pozwalające uniknąć miliona zasadzek na Lisim Grzbiecie, gdzie droga bardziej przypominała strumień. Po kolejnych kilometrach kluczenia po błocie wokół strumienia, w słońcu palącym kark, po kamieniach, drewnianych kłodach ułożonych w celu ułatwienia turystom przejście szlaku z Karłowa na Błędne Skały, w końcu znaleźliśmy się na zbiegu na Drogę Stu Zakrętów. Ku mojemu zaskoczeniu minąłem tu wcześniejszą kandydatkę do złapania na lasso. Kolejny konkurent odpadł na początku asfaltu do Karłowa: kurcze ud wyraźnie pozbawiły go chęci do kontynuowania walki o lepszy czas. Zostało jakieś 2km! I tylko i aż… to co mogłem z siebie wykrzesać to siły na marszo-bieg. Tak dotarłem do miejsca naszego zakwaterowania w Karłowie ale nie ono było moim celem, dlatego minąłem je obojętnie i po świeżo ułożonej kostce granitowej, wspomagany dopingiem licznych turystów oraz sic! schodzących ze Szczelińca biegaczy z medalami na szyi, kontynuowałem bieg w stronę 660 schodów na szczyt – do mety. Przy wejściu na Szczeliniec dopingująca wiadomość od organizatorów: meta za 600m. Nigdy jeszcze nie widziałem równie długich 600 metrów! Chęć do wyprzedzenia kolejnych maratończyków skutecznie została odebrana przez stromość jaka nas czekała przed metą. Widoczne oznaki chęci walki o miejsce do ostatniej chwili uciąłem krótkim: nie finiszujemy (jak znam życie mogło się skończyć sprintem na ostatnich 100m). I tak już po 6 godzinach i 50 minutach (że o sekundach nie wspomnę) dotarłem na metę na Szczelińcu. Szczęśliwy, zmęczony i spragniony. Potem były rzeczy na „p”: prysznic, piwo, przejście do Pasterki, posiłek. Zakończenie imprezy w Pasterce i busik do Karłowa na koszt organizatorów.

Podsumowując: naprawdę fajnie zorganizowana impreza w malowniczym terenie Gór Stołowych. Wszystkim dla których nie straszne jest pokonanie w bardzo trudnym terenie 43km poniżej 8 godzin polecam całym sercem. Cóż trzeba wrócić za rok i łamać 6:30…..a może 6h?

P.S.

A te pstrągi smażone i wędzone w Ścinawce to już jest mistrzostwo świata! Nie do pominięcia!

Naderek.

Brąz Marty Jusińskiej, Monika Piąta i Siódma.

Bardzo dobrze spisały się w rozgrywanych w Białymstoku 66 Lekkoatletycznych Mistrzostwach Polski Juniorów, Marta i Monika Jusińskie podopieczne Wiesława Paradowskiego wywalczyły: Monika Jusińska – 7 miejsce w biegu na 800 m z czasem 2:24.40. Brązowy medal w biegu na 1500 m Marta Jusińska z czasem 4:43.73 Monika Jusińska w tym samym biegu zajęła 5 miejsce z czasem 4:47.23

Po raz kolejny Nasze Dziewczyny potwierdziły, że są jednymi z najlepszych Juniorek w Polsce i co więcej za rok mają szansę walki w tych samych kategoriach wiekowych.

GRATULUJEMY !!!

Visergad Maraton

 

Był maj 2011. Dopiero co poniosłem małą porażkę w Maratonie Krakowskim, gdzie próbowałem poprawić życiówkę uzyskaną w debiucie w MW w 2010 roku. Skończyłem poniżej oczekiwań. I wtedy to właśnie ktoś (nie pomnę kto) rzucił od niechcenia: jedziesz do Rytra? Wcześniej rozmawialiśmy na treningach o tym że to wyjątkowa głupota żeby biegać maraton w połowie czerwca i to w dodatku w górach! Chwila wahania i niezdecydowana odpowiedź, że raczej nie no bo po co? Trzeci maraton w życiu, w górach, w czerwcu? Dalsze zachęty i pobiegłem: w deszczu, chłodzie i czasie <4h. Reszta super! Bieg organizowany przez biegacza (p. Marek Tokarczyk) dla biegaczy. Co na każdym kroku widać, słychać i czuć. Co było robić: trzeba powtórzyć za rok. I tu zaczęły się schody! Jak wieść gminna niesie VM (Visergad Maraton) jest pogodowo biegiem cyklicznym: 3 lata słońca, 3 lata deszczu. Ponieważ ten w 2011 był ostatnim biegiem w cyklu deszczowym, musiały nastać 3 lata słoneczne. I tak się właśnie stało w 2012 roku. Kiedy jechaliśmy w sobotę w stronę Rytra i termometr zewnętrzny w samochodzie wskazywał: 25…25,5…26…. wciąż była nadzieja że może jednak upał odpuści. Zostawiliśmy samochód na parkingu hotelu Perła Południa i maratońskim busem pojechaliśmy do Vyżnych Rużbahów na Słowacji, gdzie odebraliśmy pakiety startowe oraz zostaliśmy zakwaterowani na koszt organizatorów w hotelach San Andre I i III. O godz. 18:00 rozpoczęło się pasta party (także w pakiecie) z niejadalnym niestety makaronem (duży ale za to prawie jedyny minus dla organizatorów) i lekkim słowackim piwem. Po pasta party została zorganizowana strefa kibica. Ciekawym doświadczeniem było obejrzenie meczu Polska-Czechy ze słowackim komentarzem Minorowe nastroje po meczu spowodowały że poszliśmy zaraz spać – cóż może to i lepiej że przegraliśmy ten mecz? Poranna pobudka o 6:00 i pierwsze spojrzenie w niebo: czy ktoś sobie robi jaja? Żadnej chmurki! Nawet obłoczka! Śniadanko maratończyka: bułka z dżemem, banan….i do koliby na kawę (tu drugi malutki minusik dla organizatorów: brak śniadań w hotelach). Z koliby popędziliśmy do podstawionych autokarów, którymi zostaliśmy przewiezieni na miejsce startu honorowego w Podolińcu. Tu sprawna organizacja: depozyty do autokaru jadącego do Rytra, odżywki własne do kartonów z opisem na którym kilometrze się znajdą, na start prosto między domami. Chwila dla oficjeli i start honorowy na dystansie ok. 1km, potem transport autokarami do miejsca startu ostrego. Tu tradycyjne: panowie na prawo, panie na lewo i zdjęcia z Tatrami w tle. Zaczynamy. Pierwsze kilometry idą nie najgorzej: trochę w górę trochę w dół, dajemy radę. Upał czai się ale jeszcze nie atakuje. Wypłaszczenie przed Starą Lubowną (ok. 10km) i kompletny brak cienia – zapowiedź tego co czeka nas wkrótce. Wbiegamy na rynek do Starej Lubownej gdzie tradycyjnie spiker wyczytuje każdego biegacza z imienia, nazwiska i miejsca zamieszkania. Nie musiałem pisać że jestem ze Szczebrzeszyna: Piaseczno pokonało spikera wystarczająco (choć pomysł kusi na przyszłość powiat Łękołody oczywiście). Z rynku zbiegamy w dół aby rozpocząć mozolny pięciokilometrowy podbieg na Vabec (najwyżej położona przełęcz na trasie). W połowie podbiegu mijamy wysypisko śmieci – ku naszemu zdumieniu much jak na lekarstwo (chyba upał wygonił je do cienia). Na podbiegu dogoniła mnie Ania Karłowicz – druga reprezentantka Kondycji w VII VM. Moja perswazja że jak podejdziemy na Vabec to stracimy max. 4-5 minut nie pomaga, pada rozkaz: biegniemy! Cóż trzeba biec. Na szczycie jestem 20m za Anią – tragedii nie ma. Punkt żywieniowy w nagrodę za wysiłek i dawaj na łeb na szyję w dół. Pierwsze dwa kilometry (dwudziesty i dwudziesty pierwszy) robię po 4:30 wyprzedzając Anię błyskawicznie ale już wiem że dalej łatwo nie będzie. Mokra od polewania wodą koszulka obciera sutki. Zdejmuję i biegnę w samych spodenkach. Słońce pali w plecy. Każdy kawałek cienia kusi aby zostać tam dłużej. Nie mogę się temu oprzeć. Zaczynam maszerować na zbiegu! Ania dogania mnie po kilku minutach. Biegniemy razem ale moja motywacja do walki o czas na mecie maleje: po prostu chcę tam być nie ważne kiedy! Dogania nas Eviczka Seidlova: słowacka leganda maratonu: to jej 272 start na tym dystansie. Pani ma 64 lata – wygląda na 54. Wołam: brawo Eviczka! Nie reaguje, jest jak w transie! To chyba sposób na przetrwanie upału. Ania wykorzystuje szansę: zabiera się z Eviczką i obie znikają za kolejnym zakrętem górskiej drogi w stronę Mniszka nad Popradem, Piwnicznej, Rytra…. W Mniszku sklepy przygraniczne pamiętają lata świetności gdy była tu granica, teraz to po prostu słowackie sklepy. Pod jednym z nich siedzą piwosze z butelkami piwa i leniwie patrzą na przebiegających ludzi. Jeden z biegaczy przede mną wpada do sklepu i wybiega z butelką piwa, bierze dwa łyki i przekonuje mnie do tego samego. Odmawiam. Nie jestem gotowy do picia piwa na 28km maratonu. Biegniemy dalej. Zaczynają się podbiegi i zbiegi przed Piwniczną, Aż dziwne ze nikt jeszcze nie wpadł na pomysł aby ten fragment trasy ochrzcić rollercasterem. Wbiegamy do Piwnicznej: dziewczynka idąca chodnikiem przekonuje: prze pana tam jest skrót (pokazuje na kładkę nad rzeką po prawej). Dzięki mała, walczę ze sobą a nie z innymi, chcę przetrwać i dobiec. Nie oszukam sam siebie. Biegnę 42,2km. Jestem maratończykiem. (Swoją drogą dałem lekcję wychowania młodej damie z Piwnicznej ) Podbieg na rynek: czy wszystkie rynki w okolicy są najwyżej położonym miejscem w mieście? I tu wielka niespodzianka: od młodego strażaka dostaję puszkę piwa! Dwa razy nie popełniam tego samego błędu: biorę trzy łyki, oddaję i zapewniam że dzięki temu wstąpiły we mnie nowe siły. Starcza ich na kolejne 2-3km. Głównie dlatego że jest w dół i w cieniu. Potem zaczynają się kolejne schody. Każdy podbieg sprawia kłopoty. Słońce pali w plecy niemiłosiernie (wciąż biegnę bez koszulki!). Wybawieniem są tylko rozstawione punkty żywieniowe z wodą, izotonikiem, bananami, gąbkami i w końcu basenem strażackim (trzeba było wskoczyć). W końcu nie wytrzymuję: nakrywam spalone ramiona koszulką, więcej idę niż biegnę a i tak więcej wyprzedzam niż jestem wyprzedzanym! Na 39km pada bateria w moim Garminie. Szala goryczy się przelała – postanawiam: wymieniam na nowy (zrobiłem to od razu w poniedziałek). Biegnę bez wiedzy o czasie, tempie….może to i lepiej po co się stresować? Nareszcie jest! Czerwony most nad linią kolejową! Jak ja na ten most czekałem! Ale ale: za mostem powinien być skręt w lewo i dwukilometrowy podbieg do mety. Dupa! Jeszcze kilkaset metrów do skrętu! Ktoś go przesunął od zeszłego roku? W deszczu było bliżej! Wyprzedza mnie parka: chłopak i dziewczyna. Też trochę biegną, trochę idą ale są przede mną. Przebiegamy pod torami, za mną chyba Krokomierz. Oglądam się i wołam: To ty Darek? Nie odpowiada. Trudno żeby odpowiedział skoro był pół godziny za mną a mnie się pomylił z kimś innym. Zaczynam kontrolować sytuację: teraz nie dam się już łatwo wyprzedzić: zostało tak niewiele. Mieszkańcy Rytra stoją z dodatkowymi punktami z wodą: tą do picia i tą ze szlaucha. Upewniam się ze nikt mnie nie dogania i oddaję się rozkoszy bycia polewanym wodą. Gdzie jest znacznik 41km? Pytam polewaczy. Mówią że był, musiałem przegapić. Mijam grupę turystów siedzących w cieniu na chodniku. Widać że zeszli ze szlaku. Mówię do nich: nie biegajcie maratonów, to jest głupota. Śmiech! No tak: kto to mówi? Ten co właśnie biegnie trening przed Maratonem Gór Stołowych i Karkonoskim? Nie mogli tego wiedzieć, wyczuli ironię. W końcu widzę skręt na metę. Parka przede mną jakieś 20 metrów. Biec w trupa i kończyć sprintem ale wyprzedzić? Nie to nie ma sensu. Życiówka i tak będzie. Tzn. Antyżyciówka czyli najdłuższy bieg w życiu. Choć w tych warunkach samo pokonanie dystansu można uznać za sukces. Osiągnęli go także p. Wiera (70lat) i jej mąż Leoncjusz (73 lata) – który zresztą swój czas 5:54 tłumaczy zgubieniem się przed granicą z interesującą Słowaczką Na mecie niespodzianka: medal, woda, piwo! Potem tradycyjny masaż i depozyt przychodzący do zawodnika na nogach wolontariusza! Za to kochamy Visegrad Maraton! Tego nie uświadczysz na innych biegach! Potem prysznic, basen, żurek z dolewką (prawie jak u mamy – pozwala zapomnieć o pasta party dzień wcześniej) i trzeba jechać do domu. Dodam jeszcze, że Ania Karłowicz zajęła 7 miejsce w open i drugie w kategorii K-35 a Marzenka Opowicz była czwarta i druga w K-45. Dla obydwu dziewczyn ogromne gratulacje!

 P.S. Już w 2015 znowu będzie chłodno i deszczowo. Ale czy nie pobiegnę w 2013 i 2014 raczej bym nie przesądzał. To jest jak narkotyk.

Piotr Nadrowski

Stowarzyszenie Rekreacyjno-Sportowe "Kondycja"
05-500 Piaseczno, ul. 1 Maja 16 · Telefon: 604 466 206
obsługa informatyczna: