Jesteś tutaj:
Ewa i Darek na Biegu Rzeźnika

Category Archives: imported

Ewa i Darek na Biegu Rzeźnika

Wszystko zaczęło się 1 grudnia 2011, kiedy to zadałam mojemu drogiemu koledze Darkowi pytanie czy zechciałby pobiec razem ze mną „Bieg Rzeźnika”?Po uzyskaniu twierdzącej odpowiedzi ruszyła machina przemyślanych treningów i przygotowań. Wtedy to też ustaliliśmy nazwę naszej dwuosobowej drużyny… Fifty-Fifty!

Były różne starty i biegi maratońskie, aż wreszcie nastąpił ten jedyny wyczekiwany, spędzający sen z oczu dzień 8 czerwca 2012 w Komańczy.

Dzień wcześniej odbieramy pakiety startowe w Cisnej i tutaj też następuje odprawa drużyn. Zostawiamy dwa oznaczone worki (niebieski i czarny), które organizator przewozi nam na tak zwane przepaki. Dużo było wcześniej myślenia co załadować do tych worków. W efekcie zapakowaliśmy: koszulki na zmianę, bułki, zapasowe żele energetyczne, kawałki czekolady, cząstki owoców, bidony z Vitargo, plastry, skarpetki.

8 czerwca, godzina 02:20 pobudka. Pijemy pospiesznie herbatę. Zjadam owsiankę i baton energetyczny, Darek bułkę z miodem. Ubrani w spodenki za kolana, bluzki z krótkim rękawem i cienkie kurtki, z plecakami na plecach wypełnionymi izotonikami, żelami, bananami, wychodzimy ze schroniska PTTK w Komańczy i szybkim marszem udajemy się na start. Na dworze jest ciemno (wschód słońca dopiero około 4:40).

Start – Komańcza, przy kościele, godz. 3.30. Jest nas „Rzeźników” około 600 osób, na głowach pobłyskują czołówki. Jest gwar i duże podniecenie. Osoby towarzyszące i nieliczni mieszkańcy żegnają biegaczy. Robią pamiątkowe zdjęcia. Wyje syrena i pada strzał. Ruszamy czerwonym szlakiem, który ma nas prowadzić, aż do Ustrzyk Górnych na metę.

Według zasad regulaminu osoby biegnące w parach nie mogą oddalać się od siebie na odległość większą niż 100 m. Biegniemy z Darkiem uważnie patrząc pod nogi, bo jest ciemno, a drogę wyznacza jedynie światło z czołówek. Początek trasy, to niedługi odcinek drogą utwardzoną (asfaltowo-żwirową), jest ciasno. Po około 25 min wbiegamy do lasu. Natrafiamy na pierwszy strumień. W trakcie przygotowań ustalaliśmy, że wszystkie strumyki i błota na trasie pokonujemy w brud. Tak też uczynił to bez zastanawiania się Darek. Ja się zawahałam. Miałam nowe buty, czyste skarpetki ciepło w nóżki więc pomyślałam, ach może to jeszcze za wcześnie! Spróbuję po kamyczkach przeskoczyć na drugą stronę. Skończyło się marszem po kostki w zimnej wodzie. To był pierwszy chrzest rzeźnicki. W butach chlupie woda i zaczyna się podbieg. Pomyślałam tylko przez chwilę jak będą wyglądały nogi po kilku godzinach biegu. Potem już nigdy o tym nie myślałam i wszystkie potoki i błota pokonywałam z marszu.

Do pierwszego przepaku na przełęczy Żebrak dobiegliśmy w wyznaczonym przez siebie czasie 2 godzin i 20 minut. Tutaj wypiliśmy izotonik, zjedliśmy banana i dalej w drogę do następnego przepaku w Cisnej. Trasa przebiegała w lesie z licznymi podbiegami na szczyty oscylujące w wysokości około 1000 m. Jesteśmy w dobrej formie i biegnie się nam wspaniale. Czekamy na spotkanie z naszym supportem, czyli z moim mężem Piotrem i Anią. Jest przed ósmą rano wbiegamy do Cisnej. To pierwszy przepak z naszymi torbami. Zjadamy bułki, pomarańcze (przyniesione przez Anię) przebieramy koszulki i w dalszą drogę. Teraz przed nami najdłuższy odcinek trasy około 24 km. Musimy pokonać trzy szczyty: Małe Jasło, Jasło i Ferczatą. Te podbiegi na wysokość powyżej 1100 metrów czujemy już w nogach. Przychodzą pierwsze chwile zmęczenia. Mamy przebiegnięte 50 km, zaczyna robić się troszkę cieplej. Zwalniamy tempo i zbliżamy się do następnego przepaku we wsi Smerek. Mistrzostwo Świata!! Ania przynosi gorący żurek z kiełbasą i jajkiem. Zjadamy michę żurku i biegniemy dalej. Teraz zaczyna się prawdziwy bieg Rzeźnika. Od razu jest stromy podbieg na Smerek. Nogi ślizgają się po błocie. Podejście jest ciężkie i długie. Darek odpycha się kijami i „szoruje” do przodu pierwszy, ja dzielnie próbuję dotrzymać mu kroku. Wychodzimy na Połoninę Wetlińską i ten widok… dech w piersi zatyka! Po jednej i drugiej stronie jak okiem sięgniesz góry porośnięte przepięknie zielonymi drzewami. Biegniemy granią, a wiatr głowy urywa. Zanosi się na burzę. Na Połoninie mijamy turystów, którzy nas pozdrawiają, dodają nam otuchy, sił do dalszego biegu. W oddali widać schronisko Chatka Puchatka i teraz to już jeden długi skok – jakieś 40 min – i jesteśmy w Berehach, bardzo szczęśliwi, że cali dotarliśmy do tego postoju. Zmęczenie jest silne, ale i wiara w to, że pokonamy tę trasę jest wielka. Ostatni odcinek. Wydawałoby się, że łatwizna tylko ok. 10 km (jedna pętla w Lesie Kabackim). Nic bardziej mylącego. Podejście pod Połoninę Caryńską (1297m) jest krótsze niż pod Smerek, ale bardziej strome. Na szczycie znowu mocno wieje. Zakładamy kurtki, czapki mocniej naciągamy na uszy i maszerujemy w dół. Zbiegając z Połoniny Darek podśpiewuję różne piosenki. Ulubiony kawałek to Czarny Alibaba. Jeszcze na koniec przebiegamy przez drewniany mosteczek i z okrzykiem wielkiej radości wbiegamy na metę w Ustrzykach Górnych. Jest medal, radość, przyjaciele i zimne piwo. Nogi wcale nie bolą tylko nieść już nie chcą.

I tak nam minął ten przepiękny i trudny bieg po górach, połoninach i graniach bieszczadzkich. Ta radość trwała tylko 13:48:27. Ja tam jeszcze wrócę i zachęcam Was do podziwiania tych pięknych miejsc.

To nie koniec!

Następnego dnia (nogi bolą, po schodach schodzę tyłem) jedziemy do Cisnej kibicować Ani, która zauroczona naszym biegiem postanawia wystartować w pierwszej edycji Rzeźniczka. Trasa trudna, po górach ok. 27 km. Start honorowy w Cisnej, dobieg do stacji kolejki wąskotorowej w Majdanie, kolejką do Balnicy. Z Balnicy start ostry niebieskim szlakiem granicznym, aż na Okrąglik,górę Jasło i zbieg do Cisnej. Trasa urozmaicona (dosyć trudna): w górę, w dół, przez rowy, przez rzeczkę, po krzakach, po błocie, … w nocy padał deszcz, nasza Ania grzęzła w glinie po kostki, ale to jej w ogóle nie przeszkadzało przybiec radosnej i szczęśliwej.

Wracamy do Warszawy słuchamy Grechuty i wtulamy się w jego przesłanie.

„Tyle było dni do utraty sił
do utraty tchu tyle było sił
Gdy żałujesz tych, z których nie masz nic
Jedno warto znać, jedno tylko wiedz, że
Ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy
Ważnych jest kilka tych chwil, tych na które czekamy”

GALERIA ZDJĘĆ

Ewa i Darek

Mario w „Europamaraton”

Po kilkudziesięcioletniej przerwie miasta Goerlitz i Zgorzelec w pewien sposób połączyły się, tworząc tzw. Europamiasto. Jednym z przejawów tego związku jest coroczna organizacja tzw. Europamaratonu, czyli imprezy biegowej łączącej dwa miasta i dwa kraje – trasa maratonu zaczyna się w Niemczech, prowadzi przez most na Nysie Łużyckiej do Polski, po czym wraca do Niemiec, gdzie jest meta.

3 czerwca tego roku odbyła się już dziewiąty Europamaraton. Jest to impreza nietypowa. Z jednej strony kameralna (w maratonie bierze udział kilkuset zawodników), z drugiej masowa. Jak to możliwe? Rzecz w tym, że jest to połączenie wielu biegów – maraton, półmaraton, „dycha”, wyścigi rowerów ręcznych, rolkarzy, hulajnogarzy (?), jak również biegi dziecięce na kilku dystansach. Razem tworzy to dość dużą imprezę. Ponad godzinę zajmuje wystartowanie tych wszystkich biegów.

Impreza jest zorganizowana perfekcyjnie. Oznakowanie trasy jest idealne. Wydanie certyfikatu po ukończeniu biegu trwało jakieś 15 sekund, tak samo zwrot kaucji za wypożyczenie chipa. Zamiast kilku „dużych” punktów odżywczych od piątego kilometra poczynając na każdym kilometrze znajdował się mały (2-3 osoby), dzięki czemu wszyscy nie tłoczyli się przy jednym punkcie. Przed każdym skrzyżowaniem znajdowała się tabliczka ze strzałką wskazującą kierunek biegu.

W szczególny sposób organizatorzy potraktowali kobiety biegnące w maratonie. Obok pierwszej z nich jechał rowerzysta z tabliczką „Pierwsza kobieta maratonu”. Gdy dobiegła ona do mety, rowerzysta zmienił tabliczkę na „Druga…”, zawrócił, znalazł następną maratonkę i jechał z nią do mety. I tak dalej…

Ja wziąłem udział w tym biegu (konkretnie w półmaratonie) już czwarty raz, będąc wciąż jedynym reprezentantem „Kondycji” w tej imprezie. Pogoda była idealna – około 15 stopni, bardzo lekki wiaterek, niebo zachmurzone, ale bez deszczu. Trasa – po ubiegłorocznej zmianie – nie przebiega już po obu stronach granicy (tak, jak trasa maratonu), lecz biegnie z centrum Goerlitz, przez przedmieścia i wioski za miastem, po czym wraca (meta jest tam, gdzie start), okrążając dość wyraźne wzgórze Landskron (tak samo nazywa się browar sponsorujący imprezę :)). Profil trasy jest dość „górzysty” – suma podbiegów wynosi około 150 metrów i naprawdę ciężko jest znaleźć więcej, niż 100 m płaskiego odcinka.

Jako że pierwszy kilometr był „z górki”, nadrobiłem około minuty w stosunku do swojego planu i potem się tego trzymałem, a nawet w pewnym momencie byłem dwie minuty przed planem. Na podbiegach radziłem sobie nieźle, a na zbiegach mogłem nieco odpocząć. Najlepszy odcinek na 15-tym i 16-tym kilometrze – dwa kilometry w dół. Niestety, końcówka była już nieco „na łeb, na szyję”, co odbiło się na stanie moich kolan. 🙁 Na szczęście nie odbiło się to na mojej szybkości. Ostatnie dwa kilometry – wiedząc, że mam dobry czas – przebiegłem na zupełnym luzie i metę osiągnąłem z czasem 1:50:54, co oznaczało nową życiówkę (poprawa o niemal dwie minuty). Ta życiówka jest dla mnie bardzo ważna, gdyż osiągnąłem ją w moim ulubionym biegu i na niełatwej trasie.

Dodam jeszcze, że bieg spotyka się z niezmienną życzliwością mieszkańców miasta i okolicy, która objawia się gorącym dopingiem na trasie. Dzięki temu oraz dzięki prowadzącemu imprezę (fantastycznie potrafił rozgrzać kibiców na starcie) są to bardzo sympatyczne zawody i zachęcam wszystkich zawodników „Kondycji” do udziału w „Europamarathon” w przyszłych latach.

Mariusz Dziaczyński

Galeria zdjęć

Stowarzyszenie Rekreacyjno-Sportowe "Kondycja"
05-500 Piaseczno, ul. 1 Maja 16 · Telefon: 604 466 206
obsługa informatyczna: