-
Nie spodziewajcie się przepisu kulinarnego. Znowu będzie o bieganiu. Do tego znowu o bieganiu po górach. Wiem nuda 🙂
Piekłem Czantorii pieszczotliwie została nazwa jesienna edycja Beskidzkiej 160 Na Raty (B160NR). Impreza prowadząca po szlakach Beskidu Śląskiego, której organizatorzy osiągnęli poziom mistrza Jedi w wymyślaniu najbardziej upodlających tras. Pierwszy raz doświadczyłem tego wiosną 2014, gdy zmierzyłem się z 85 kilometrową trasą. Wtedy to po 60 kilometrach napierania znalazłem się przy dolnej stacji kolei linowej na Wielką Czantorię z misją wdrapania się na szczyt. Patrząc w górę miałem w głowie jedną myśl – „Mission impossible”! Trzeba było to jednak zrobić i tak krok za krokiem, z przerwami na groźby karalne w stronę organizatorów, Czantoria legła u moich stóp po raz pierwszy. Na mecie z bananem na gębie powiedziałem organizatorom, że to był szczyt sadyzmu i gdybym wiedział jak to będzie wyglądać to… zapisałbym się dwa razy 🙂 Spuszczanie sobie łomotu spodobało mi się i wróciłem wiosną 2015 roku. Świeżo po zakończeniu zapalenia płuc, ale z oficjalnym pozwoleniem pulmonologa na delikatne bieganie, wystartowałem na trasie 50 km, co w rozumieniu mistrzów sztuki katowskiej oznaczało 55 km. Wtedy Czantoria już mnie nie zaskoczyła, co nie oznacza, że nie wypruła ze mnie flaków. Na szczycie potrzebowałem kilku minut leżenia na trawie żeby dojść do siebie, ale Krzyś kontra Czantoria – 2:0. Cudowne uczucie!
Nastała jesień, a wraz z nią zmaterializował się kiełkujący gdzieś w tyle głowy pomysł, żeby 21 listopada zafundować sobie „Piekło Czantorii”. Tym razem prawie kilometrowy (995 m n.p.m.) szczyt miałem odwiedzić trzy razy, gdyż moi oprawcy wymyślili, że trasa będzie wiodła ponad 20 kilometrową pętlą. Do tego po drodze do zaliczenia była też mniejsza siostra mojej oblubienicy – Mała Czantoria (864 m n.p.m.) oraz parę „mniejszych” górek. Wisienką na torcie była meta, która znajdowała się przy górnej stacji kolei linowej z najdłuższym i najbardziej stromym podejściem na całej trasie. Profil tej wyrypy dobrze określa stwierdzenie, że można by się nim uczesać. Jeśli ma się co 🙂 Organizatorzy wyznaczyli limit 15 godzin na pokonanie całości, natomiast moim celem było złamanie 11:30. Dlaczego, o tym później.
Zaczynamy o 4 rano w lekkim deszczu i od razu zasuwamy pod górę. Mam wrażenie, że cztery warstwy, które mam na sobie to za dużo, ale po zyskaniu prawie 300 metrów w pionie szybko zostaję ostudzony. Na zbiegu zapinam kurtkę pod sam nos, bo zimne powietrza znajduje każdą szczelinę i od razu wychładza. Mgła rozprasza światło czołówki i skraca widoczność do kilku metrów. Liście przykrywające błoto i kamienie, czyhają tylko na chwilowy brak koncentracji, żeby powalić zawodników na glebę. Mimo to dość żwawo docieram do punktu żywieniowego przy stacji narciarskiej Poniwiec, który wypada kawałek za 11 kilometrem. Do czasu aż nie wymyśliłem sobie skojarzenia Leniwiec-Poniewiec mam problem z zapamiętaniem tej nazwy. Leniwca jakoś łatwiej było mi przywołać w głowie 🙂 Szybka herbata, a zaraz potem szok. Będziemy gramolić się na szczyt wzdłuż stoku narciarskiego. Mocna rzecz! Deszcz który był na dole na tej wysokości jest śniegiem, więc wszystko dookoła przykryte jest kilkucentrymetrową warstwą puchu. Pięknie to będzie wyglądać, gdy już będzie jasno. Przede mną jeden z nielicznych kawałków płaskich na trasie, dosłownie kilkaset metrów, delikatny podbieg i jest – szczyt Wielkiej Czantorii po raz pierwszy. Teraz już „tylko” na dół, do góry i znowu na dół. Istny rollercoaster. Najważniejsze, że pierwsze kółko z głowy.
Drugie okrążenie to walka z kurczami i mokrymi gaciami. Napieram sobie pod górkę, aż tu jak mnie nie ściśnie jakiś mięsień po wewnętrznej stronie uda. Stawiam ostrożnie nogę i kombinuję co z tym fantem zrobić. Tak trzyma, że iść się nie da. Rzadko miewam kurcze, a w tym miejscu to jeszcze nigdy mnie żaden nie dopadł. Do dzisiaj nie wiem co to za mięsień. Jeden z biegaczy pomaga mi, tarmosząc moim udem na prawo i lewo, co trochę pomaga. Ruszam powoli dalej trochę kuśtykając, ale z każdym krokiem czuję, że jest lepiej. Jakiś czas później skubany zaatakował jeszcze raz, ale tym razem wymyśliłem jak się go pozbyć. Noga ze skurczonym mięśniem z tyłu, stopa prostopadle, robię wykrok i czuję jak puszcza. Mam cię draniu! Problem mokrych gaci objawił się na zbiegach. Wilgotne od deszczu, mgły i potu legginsy zaczęły mi się zwyczajnie ześlizgiwać. Efekt był taki, że czułem się jak hip-hopowiec, z krokiem w spodniach na wysokości kolan. Nie muszę chyba wyjaśniać, jak ciężko się tak biega. Stawałem więc co jakiś czas i podciągałem gacie na Obelixa, czyli pod same pachy.
„Niech to się już skończy” to chyba najczęstsza myśl jaka przelatywała mi przez głowę na początku trzeciej pętli. W Poniwcu odpowiadam twierdząco na pytanie czy chcę herbatę z wkładką. Byłem przekonany, że chodzi o dolewkę wody, żeby gorącą herbatę można było szybciej wypić. Okazuje się jednak, że wkładką jest krupnik i nie chodzi o zupę. Przez ułamek sekundy chciałem oddać tak wzmocnioną herbatę, ale odzyskałem rozum. Smakowała wybornie. Słucham jak biegacze narzekają na podejście do mety jakie nas czeka – 1,4 kilometra i ponad 400 metrów w pionie. Oj jakie to będzie ciężkie. Oj jakie to straszne. Oj co za sadyzm. Nie wytrzymuję: „Ludzie opamiętajcie się! Potraktujcie to jako bonus. W nagrodę za zrobienie tych wykańczających sześćdziesięciu kilometrów, możecie jeszcze raz wejść na górę”. Zostałem zwyzywany od optymistów, więc sobie poszedłem 🙂
Na trasie zaczyna się kalkulacja, czy uda mi się zrealizować moje założenie złamania jedenastu i pół godziny? Czy zdążę na metę przed 15:30? Bynajmniej nie chodziło tu o wykręcenie jakiegoś czasu. Nie założyłem się z nikim, ani nie ścigałem. Jako ultrasek chytrusek chciałem zwyczajnie zdążyć przed zamknięciem kolejki linowej i prosto z mety zjechać sobie na dół. Taka nagroda. Inaczej musiałbym całą tę drogę zejść na piechotę. Baaardzo tego nie chciałem, bo istniało ryzyko, że szybciej bym się stoczył niż zszedł. Niestety z chłodnej kalkulacji wynika, że zabraknie mi kilku minut, ale zasuwam dalej. U podnóża jestem o 14:47 – „Kruca bomba, mało casu”. Przede mną ściana, która miejscami ma nachylenie wynoszące 36% (Agrykola ma 5%). 14:59. Ostro napieram. 15:06. Ostatnia mocna praca tego dnia. 15:14. Widzę garb, za którym może być już finisz, albo… dalsza cześć góry. Wychylam głowę i jest! Górna stacja kolejki, a obok flagi. Wpadam na metę o 15:19. Jestem tak skupiony na tym, żeby szybko odebrać swoje rzeczy wysłane wcześniej na metę, że wolontariuszka musi mi przypomnieć o odebraniu medalu. Do ludzi z obsługi mówię monosylabami: „Piwo”, „Otwieracz”, „Pączek”, ale po chwili przepraszam za swoje zachowanie zwalając na zmęczenie. Ponoć nie jestem pierwszy. Kupuję bilet, wsiadam na ławeczkę kolejki i ruszam w dół. Zwycięstwo! Pod sobą podziwiam zawodników zmierzających pod górę do mety. Że też im się chce?
gratulacje 🙂
Krzychu jak ja bym chciał biegać z takim zapałem ,jak Ty piszesz o bieganiu. Mogę Ci buty pastować. Pocieszające jest to że nie tylko ja.